wtorek, 3 września 2013

Przygoda z lataniem



                               W 1964 roku w czasie nauki w technikum rozpocząłem swą przygodę z lataniem.
Po wstępnym zakwalifikowaniu na kurs szybowcowy przyszli kursanci zostali skierowani na badania lekarskie do Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie.
Po dość gruntownych całodziennych badaniach lekarskich przeprowadzonych w gabinetach różnej specjalności podjęto decyzję o zakwalifikowaniu kandydatów na kurs.
Takie szkolenia chłopców wybranych z przedmaturalnych klas szkół średnich odbywały się, w celu  wyselekcjonowania przyszłych kandydatów do lotniczej „Szkoły Orląt” w Dęblinie.
Zostałem przyjęty.
Jesienią i zimą odbywały się wykłady teoretyczne: budowa maszyn latających, aerodynamika, meteorologia, bezpieczeństwo, budowa i posługiwanie się spadochronem i inne.
 Szkolenie teoretyczne zakończyło się egzaminem, po zdaniu którego było dopuszczenie do praktycznej nauki latania.
Pierwsze zajęcia – nauka utrzymania szybowca stojącego na ziemi pod wiatr w poziomie przy pomocy sterów.
Do nauki latania były używane dwa toporne, dwuosobowe szybowce „Czapla”.
Nimi to, wyciągani liną przez wyciągarkę na wys. ok. 100 m robiliśmy pierwsze okrążenia nad lotniskiem z instruktorem. Po wylądowaniu podbiegała do niego grupa kursantów, przeciągała na pas startowy i podczepiała linę. Następny z kolegów wzlatywał w powietrze. Dziennie przy dobrej pogodzie każdy z nas wykonywał dwa, trzy loty.
Czym dłużej trwała nauka, tym coraz częściej sprawny był tylko jeden szybowiec.
Kursanci przejmując stery od instruktorów, nie mając doświadczenia, często źle określali wysokość i z 2-3 metrów walili szybowcem o ziemię, co powodowało uszkodzenie podwozia i kółka jezdnego.  Szybowiec trafiał do hangaru do naprawy, a my mamy większe kolejki do wykonania lotów.
Instruktorów, latających z nami było kilku.
Jednym z nich była Wiera Kamińska – pilotka i instruktorka samolotowa i szybowcowa.
Oprócz innych osiągnięć rekordzistka świata  w przelocie prędkościowym po trasie trójkąta o obwodzie 100 kilometrów.
 Sympatyczna, ale dość impulsywna młoda kobieta w czasie lotu często klęła i wrzeszczała na kursantów, gdy popełniali jakieś drobne błędy. Lubiła straszyć kursantów w czasie lotu.
Podczas jednego z nich źle wyliczyłem wysokość lotu i do lądowania podchodziłem nisko nad drzewami. Usłyszałem z tyłu krzyk, że zaraz buta zdejmie i mi wp….li, bo zaraz zawiśniemy na drzewach.
Mnie to nie wzruszało. Czego mogłem się bać lecąc z mistrzynią szybownictwa takiej klasy? To ona mogła się bać lecąc ze mną.
Po wykonaniu po  60 lotów z instruktorem zaczęliśmy latać samodzielnie.
Pierwszy lot samodzielny.
Jak wspomina w udzielonym „Porannemu” wywiadzie Jan Jagodzik – pilot i instruktor samolotowy i szybowcowy, a w tym czasie kierownik lotniska:
„ Żeby to zrozumieć (odczucia w czasie lotu) trzeba wsiąść w samolot. Odrywasz się od ziemi i masz poczucie zupełnej wolności. Samolot niesie ciebie w przestworza, a jeszcze bardziej szybowiec, on śpiewa swoim gwizdem, rozmawia z tobą. Ja do dziś pamiętam swój pierwszy lot – mówi z sentymentem Jan Jagodzik. – Widzę kształt chmur nade mną, szarość ziemi, od której się oderwałem. I pamiętam tę wielką radość, że mogę lecieć. To wspaniałe uczucie.”
Każdy z kursantów po wykonaniu pierwszego samodzielnego lotu po wyjściu z szybowca wypinał zadek trzymając się za kostki, a każdy z obecnych na starcie pilotów , łącznie z kolegami, którzy już wcześniej wykonali swój pierwszy lot, przykładał mu potężnego klapsa – by w przyszłości miał miękkie lądowania.
Najgorzej mieli ci latający na końcu, a także ci, którzy zaliczali swój pierwszy lot w obecności szefa wyszkolenia  i kierownika aeroklubu – Jana Jagodzika. Chłop potężny, dobrze zbudowany, z łapą na całe nasze siedzenia. Po jego uderzeniu wielu ryło nosami w trawę.
Samodzielnych lotów każdy z nas wykonał po 20.
Ostatnimi ćwiczeniami była nauka wyprowadzania szybowca z korkociągu.
Odbywało się to na dwumiejscowym szybowcu BOCIAN. 
Po wyciągnięciu go na linie  przez samolot na wys. ok. 800 m.
Leciałem z instruktorem Kołodko, który lubił nas trochę postraszyć i pomęczyć.
Pierwsze wprowadzenie szybowca w korkociąg było dość przyjemne.
Ziemia zaczęła się kręcić, a my lecieliśmy na nią z coraz większą prędkością.
Podczas wyprowadzania maszyny z korkociągu ręka spadła mi z kolana i nie mogłem jej podnieść, a policzki i szczeka obwisły od przeciążenia.
Usłyszałem z tyłu
- no jak tam?
- dobrze
Szybowiec po raz drugi zawirował do ziemi. Żołądek powędrował mi do gardła. Instruktor wyprowadził szybowiec do lotu poziomego.
- no jak tam?
Zacisnąłem zęby.
- dobrze
Szybowiec po raz trzeci zwalił się w korkociąg.
To już było nieprzyjemne
- no jak tam?
- no, może już wystarczy
Przełykałem z trudem to co podchodziło mi do gardła.
Dla odwrócenia mojej uwagi od nieprzyjemnej reakcji organizmu, instruktor kazał mi przejąć stery i wylądować.
Obyło się bez sensacji.
Niektórzy z kolegów po takich lotach leżeli w trawie próbując dojść do ładu ze swym wzburzonym żołądkiem.
Przed dalszym etapem szkolenia zostaliśmy wysłani na gruntowne badania lekarskie do Głównego Ośrodka Badań Lotniczo-Lekarskich we Wrocławiu.
Po zakwaterowaniu kazano nam rozebrać się do naga i spakować ubranie, a nam dano szlafrok i kapcie. Tak „umundurowani” przez trzy dni przechodziliśmy badania i testy w gabinetach i salach treningowych z przerwami tylko na posiłki i spanie.
 Ostatnie badanie było przeprowadzane w komorze ciśnieniowej. Przechodzili je tylko ci, którzy pomyślnie przeszli wszystkie badania i testy.
 Byłem wśród nich i ja.
Jednak zakwalifikowania na dalsze kursy latania nie uzyskałem i tak skończyła się moja przygoda z lataniem.

4 komentarze:

  1. Chi, chi..., chi, chi..., a mnie skierowano na badania wstępne do sportowego lekarza Jagielonii, który po dziesięciu przysiadach zbadał moje tętno i przyznał ujemne punkty. Powiedział także, że jeżeli nadal interesuję sie lataniem, to mam przyjść w innym terminie i nie biec do przychodni tylko iść normalnym krokiem..., chi, chi. Przyszłam, a jakże, spacerowo... Jednak sytuacja się powtórzyła i moja przygoda z lataniem na szybowcach skończyła się wcześniej niż Twoja. Byłam jeszcze kilka razy na lotnisku, poznawałam budowę szybowca, przymierzałam się do niego...
    A ile kosztowało mnie zdobycie zgody rodziców na latanie... i wszystko na nic...

    Piękny sport i piękne wspomnienia.
    Ojojoj! Chyba wybiorę się z kolegą na motolotnię!
    Zaledwie kilka dni temu mi to obiecał.
    Pozdrawiam ciepło i być może do zobaczenia pod chmurką...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie wstępne formalności też przechodziłem, ale jakoś bezboleśnie – oprócz pochlipywania mamy podpisującej zgodę.
      Co do zobaczenia pod chmurką, to chyba że na trawie.
      Pozdrawiam - Tadeusz

      Usuń
  2. Tadeuszu, moja znajomość z Ewą Sz. rozpoczęła się od tego, że któregoś razu poproszony na forum Genpolu odnalazłem dla niej nagrobek Czesława i Wiery Kamińskich na cmentarzu św. Rocha. Nagrobek charakterystyczny, ze śmigłem samolotu. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja Szukałem Ewie na cmentarzu w Gródku.
    Również pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń