W 1964 roku w
czasie nauki w technikum rozpocząłem swą przygodę z lataniem.
Po wstępnym zakwalifikowaniu na kurs szybowcowy przyszli
kursanci zostali skierowani na badania lekarskie do Wojskowego Instytutu
Medycyny Lotniczej w Warszawie.
Po dość gruntownych całodziennych badaniach lekarskich
przeprowadzonych w gabinetach różnej specjalności podjęto decyzję o
zakwalifikowaniu kandydatów na kurs.
Takie szkolenia chłopców wybranych z przedmaturalnych klas
szkół średnich odbywały się, w celu wyselekcjonowania przyszłych kandydatów do lotniczej
„Szkoły Orląt” w Dęblinie.
Zostałem przyjęty.
Jesienią i zimą odbywały się wykłady teoretyczne: budowa
maszyn latających, aerodynamika, meteorologia, bezpieczeństwo, budowa i
posługiwanie się spadochronem i inne.
Szkolenie teoretyczne
zakończyło się egzaminem, po zdaniu którego było dopuszczenie do praktycznej
nauki latania.
Pierwsze zajęcia – nauka utrzymania szybowca stojącego na
ziemi pod wiatr w poziomie przy pomocy sterów.
Do nauki latania były używane dwa toporne, dwuosobowe
szybowce „Czapla”.
Nimi to, wyciągani liną przez wyciągarkę na wys. ok. 100 m
robiliśmy pierwsze okrążenia nad lotniskiem z instruktorem. Po wylądowaniu
podbiegała do niego grupa kursantów, przeciągała na pas startowy i podczepiała
linę. Następny z kolegów wzlatywał w powietrze. Dziennie przy dobrej pogodzie
każdy z nas wykonywał dwa, trzy loty.
Czym dłużej trwała nauka, tym coraz częściej sprawny był
tylko jeden szybowiec.
Kursanci przejmując stery od instruktorów, nie mając
doświadczenia, często źle określali wysokość i z 2-3 metrów walili szybowcem o
ziemię, co powodowało uszkodzenie podwozia i kółka jezdnego. Szybowiec trafiał do hangaru do naprawy, a my
mamy większe kolejki do wykonania lotów.
Instruktorów, latających z nami było kilku.
Jednym z nich była Wiera Kamińska – pilotka i instruktorka
samolotowa i szybowcowa.
Oprócz innych osiągnięć rekordzistka świata w przelocie prędkościowym po trasie trójkąta
o obwodzie 100 kilometrów.
Sympatyczna, ale dość
impulsywna młoda kobieta w czasie lotu często klęła i wrzeszczała na kursantów,
gdy popełniali jakieś drobne błędy. Lubiła straszyć kursantów w czasie lotu.
Podczas jednego z nich źle wyliczyłem wysokość lotu i do
lądowania podchodziłem nisko nad drzewami. Usłyszałem z tyłu krzyk, że zaraz
buta zdejmie i mi wp….li, bo zaraz zawiśniemy na drzewach.
Mnie to nie wzruszało. Czego mogłem się bać lecąc z
mistrzynią szybownictwa takiej klasy? To ona mogła się bać lecąc ze mną.
Po wykonaniu po 60
lotów z instruktorem zaczęliśmy latać samodzielnie.
Pierwszy lot samodzielny.
Jak wspomina w udzielonym „Porannemu” wywiadzie Jan Jagodzik
– pilot i instruktor samolotowy i szybowcowy, a w tym czasie kierownik lotniska:
„ Żeby to zrozumieć (odczucia w czasie lotu) trzeba wsiąść w
samolot. Odrywasz się od ziemi i masz poczucie zupełnej wolności. Samolot
niesie ciebie w przestworza, a jeszcze bardziej szybowiec, on śpiewa swoim
gwizdem, rozmawia z tobą. Ja do dziś pamiętam swój pierwszy lot – mówi z
sentymentem Jan Jagodzik. – Widzę kształt chmur nade mną, szarość ziemi, od
której się oderwałem. I pamiętam tę wielką radość, że mogę lecieć. To wspaniałe
uczucie.”
Każdy z kursantów po wykonaniu pierwszego samodzielnego lotu
po wyjściu z szybowca wypinał zadek trzymając się za kostki, a każdy z obecnych
na starcie pilotów , łącznie z kolegami, którzy już wcześniej wykonali swój
pierwszy lot, przykładał mu potężnego klapsa – by w przyszłości miał miękkie
lądowania.
Najgorzej mieli ci latający na końcu, a także ci, którzy
zaliczali swój pierwszy lot w obecności szefa wyszkolenia i kierownika aeroklubu – Jana Jagodzika.
Chłop potężny, dobrze zbudowany, z łapą na całe nasze siedzenia. Po jego
uderzeniu wielu ryło nosami w trawę.
Samodzielnych lotów każdy z nas wykonał po 20.
Ostatnimi ćwiczeniami była nauka wyprowadzania szybowca z
korkociągu.
Odbywało się to na dwumiejscowym szybowcu BOCIAN.
Po wyciągnięciu go na linie przez samolot na wys. ok. 800 m.
Leciałem z instruktorem Kołodko, który lubił nas trochę
postraszyć i pomęczyć.
Pierwsze wprowadzenie szybowca w korkociąg było dość
przyjemne.
Ziemia zaczęła się kręcić, a my lecieliśmy na nią z coraz
większą prędkością.
Podczas wyprowadzania maszyny z korkociągu ręka spadła mi z
kolana i nie mogłem jej podnieść, a policzki i szczeka obwisły od przeciążenia.
Usłyszałem z tyłu
- no jak tam?
- dobrze
Szybowiec po raz drugi zawirował do ziemi. Żołądek
powędrował mi do gardła. Instruktor wyprowadził szybowiec do lotu poziomego.
- no jak tam?
Zacisnąłem zęby.
- dobrze
Szybowiec po raz trzeci zwalił się w korkociąg.
To już było nieprzyjemne
- no jak tam?
- no, może już wystarczy
Przełykałem z trudem to co podchodziło mi do gardła.
Dla odwrócenia mojej uwagi od nieprzyjemnej reakcji
organizmu, instruktor kazał mi przejąć stery i wylądować.
Obyło się bez sensacji.
Niektórzy z kolegów po takich lotach leżeli w trawie
próbując dojść do ładu ze swym wzburzonym żołądkiem.
Przed dalszym etapem szkolenia zostaliśmy wysłani na gruntowne
badania lekarskie do Głównego Ośrodka Badań Lotniczo-Lekarskich we Wrocławiu.
Po zakwaterowaniu kazano nam rozebrać się do naga i spakować
ubranie, a nam dano szlafrok i kapcie. Tak „umundurowani” przez trzy dni
przechodziliśmy badania i testy w gabinetach i salach treningowych z przerwami
tylko na posiłki i spanie.
Ostatnie badanie było
przeprowadzane w komorze ciśnieniowej. Przechodzili je tylko ci, którzy
pomyślnie przeszli wszystkie badania i testy.
Byłem wśród nich i
ja.
Jednak zakwalifikowania na dalsze kursy latania nie
uzyskałem i tak skończyła się moja przygoda z lataniem.
Chi, chi..., chi, chi..., a mnie skierowano na badania wstępne do sportowego lekarza Jagielonii, który po dziesięciu przysiadach zbadał moje tętno i przyznał ujemne punkty. Powiedział także, że jeżeli nadal interesuję sie lataniem, to mam przyjść w innym terminie i nie biec do przychodni tylko iść normalnym krokiem..., chi, chi. Przyszłam, a jakże, spacerowo... Jednak sytuacja się powtórzyła i moja przygoda z lataniem na szybowcach skończyła się wcześniej niż Twoja. Byłam jeszcze kilka razy na lotnisku, poznawałam budowę szybowca, przymierzałam się do niego...
OdpowiedzUsuńA ile kosztowało mnie zdobycie zgody rodziców na latanie... i wszystko na nic...
Piękny sport i piękne wspomnienia.
Ojojoj! Chyba wybiorę się z kolegą na motolotnię!
Zaledwie kilka dni temu mi to obiecał.
Pozdrawiam ciepło i być może do zobaczenia pod chmurką...
Takie wstępne formalności też przechodziłem, ale jakoś bezboleśnie – oprócz pochlipywania mamy podpisującej zgodę.
UsuńCo do zobaczenia pod chmurką, to chyba że na trawie.
Pozdrawiam - Tadeusz
Tadeuszu, moja znajomość z Ewą Sz. rozpoczęła się od tego, że któregoś razu poproszony na forum Genpolu odnalazłem dla niej nagrobek Czesława i Wiery Kamińskich na cmentarzu św. Rocha. Nagrobek charakterystyczny, ze śmigłem samolotu. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńA ja Szukałem Ewie na cmentarzu w Gródku.
OdpowiedzUsuńRównież pozdrawiam.