niedziela, 22 września 2013

Kluka



              Nadzorcy dróg i mostów w firmie, w której pracowałem,  mieli za zadanie pomierzyć dokładnie drogi lokalne na swoich obwodach. Było to rozłożone na wiele miesięcy.
Pomiarów dokonywało się tzw. „kluką” – urządzeniem pomiarowym,  wykonanym z trzech listew zbitych w kształcie dużej litery A , które idąc po drodze, w marszu przekładało się z jednego końca na drugi. Suma policzonych odległości między ramionami  tego urządzenia pomnożona przez rozstaw ramion dawała długość mierzonego odcinka.
Termin wykonania zadania już dawno minął i dyrektor na którejś  z narad produkcyjnych
  ostro opieprza maruderów, a szczególnie nadzorcę – nobliwego pana w starszym już wieku - za pomiar żwirowej wówczas drogi Michałowo – Gródek.
Delikwent wstaje i tłumaczy się:
 - Panie dyrektorze, już kilka razy próbowałem ją zmierzyć ale ni jak mi to nie wychodzi.
   Za każdym razem ktoś mi przeszkadza.
   Niech Pan sobie wyobrazi: idę z kluką i liczę: …885, 886, 887, 888, a z naprzeciwka idzie
   jakiś człowiek i mi się kłania:
   - dzień dobry panie Nadzorco.
   I co?  Nie odpowiesz Pan? Pomyśli, że uważam się za ważniaka i się obrazi.
   Więc odpowiadam mu:
   - Dzień dobru panu.
  No i w tym momencie zapominam  ile to już naliczyłem:878, 887, a może mniej, lub więcej 
  i muszę zaczynać od początku.
  Nogi mnie już bolą od tego mierzenia, a drogi ni jak nie mogę całej  przejść..

poniedziałek, 16 września 2013

Ból zęba



Październik 1970roku.
Budowa przepustu pod drogą Nowosady – Zaleszany, na rzeczce Cisówce w gminie Michałowo .
Straszne zadupie. Do pilnie strzeżonej na różne sposoby granicy na rzut kamieniem.
Nie ma prądu, a woda w strumyku.
Na budowę przyciągnięto barakowóz, który służył do spania od poniedziałku do soboty, przygotowania jedzenia, szatnię i moje biuro budowy.
W poniedziałki dowoził nas samochód (star z plandeką ) i zabierał w sobotę.
Do najbliższej wioski kilka kilometrów, a do przystanku PKS jeszcze dalej.
Któregoś dnia jednego z robotników – Pawła - rozbolał ząb. Do dentysty nie ma jak się dostać, a ząb boli coraz bardziej. Wypróbowane zostały różne środki do uśmierzenia bólu, różne spirytusy z apteczki, siarka z zapałek wepchnięta w dziurę w zębie i różne inne, co komu z kolegów przyszło do głowy. Nie pomogła i mocno zakrapiana dla uśmierzenia bólu samogonem kolacja.
Przemęczył się Paweł z bólem całą noc i rano, skoro świt wyszedł zmiętolony z baraku.
 Samo do skupu mleka jechał furmanką z bańkami jakiś miejscowy.
Od słowa do słowa zgadali się, że w okolicy nigdzie dentysty nie ma, ale czasami, jak kogoś mocno przypili, to idzie do chłopa mieszkającego na kolonii Zaleszany i ten jak ma dobry humor, to zęby wyrywa – choć nie zawsze ten co trzeba. Tylko trzeba do niego iść z flaszką, bo tego na trzeźwo nigdy nie robi.
Paweł trochę powybrzydzał, pocierpiał jeszcze ze dwie godziny i gdy już całkiem dojrzał wziął szwagra – pracującego razem brygadzistę Wiktora, dwie butelki samogonu i poszli szukać ratunku.
Pod Zaleszanami znaleźli kolonię, na której mieszkał szukany „uzdrowiciel”.
 Zapytana żona powiedziała, że poszedł  do wsi, ale zaraz powinien wrócić.
- niech siondo i poczekajo,
A patrząc na zbolałego Pawła dodała:
- ale żadnych zębów to on nie rwie.
Usiedli na ławeczce pod płotem. Po pewnym czasie przyszedł drogą od wsi nieduży, starszawy, trochę „wczorajszy” mężczyzna. Usiadł przy nich i widząc skrzywionego, trzymającego się za szczękę Pawła od razu powiedział, że on żadnych zębów nie wyrywa.
Wiktor -  chłop rozstropny i wygadany odparł, że oni pracują na drodze i przyszli tylko pogadać, a że sam prowadzący drobne gospodarstwo i ciekawy świata, to i tematów do rozmowy nie zbrakło.  Wyjął Sokół  zza pazuchy flaszkę i zapytał, czy gospodarz nie miał by  jakiejś szklanki, to wypili by po kielichu, żeby lepiej się rozmawiało. Chłopu aż oczy się zaświeciły, z chęcią skoczył do domu po stakana i tak pomału wypili te pól litra samogonu, co zważywszy, że gospodarz przyszedł już chwiejnym krokiem, a pili we dwóch, było wystarczająco.
 I wtedy spytał chłop patrząc na pojękującego Pawła:
-  a czemu to on nie pije?
A Wiktor od niechcenia:
- ee tam, ząb go boli i nie może gęby otworzyć.
- aaa, too, to może ja pooomogę?, - zainteresował się gospodarz.
Poszedł do chaty chwiejnym krokiem i za chwilę wrócił niosąc niklowane pudełko. Otworzył je pokazując trochę nadrdzewiałe,  poplamione  narzędzia dentystyczne. Kazał otworzyć Pawłowi gębę i pokazać bolący ząb. Nim Paweł wystękał pokazując palcem przyczynę bólu, chłop wsadził mu w usta trzymane z tyłu w spracowanej, niedomytej od obrządku garści obcęgi, złapał nimi – na szczęście – bolącego zęba i tarmosząc nim na wszystkie strony razem z głową wrzeszczącego Pawła, po chwili wyciągnął zakrwawionego próchniaka.
Paweł oszołomiony i obolały dochodził do siebie na ławeczce, a Wiktor pogrążał się dalej w dysputę, chwaląc zręczność rolnika.
Na pytanie skąd ma narzędzia i umie rwać zęby, odpowiedział, że jak ruscy w 1941 roku  uciekali przed Niemcami, to zginął wtedy rosyjski lekarz, i on znalazł tę skrzyneczkę z instrumentami, schował  i w razie nagłej potrzeby pomagał ludziom w cierpieniu.
Dopili resztkę samogonu z drugiej butelki, wylewnie się pożegnali i Paweł jedną ręką trzymając się za bolącą szczękę, drugą podtrzymywał chwiejącego się szwagra  i tak dotarli do barakowozu.

środa, 11 września 2013

Morska przygoda



                Z kolegą z ulicy Drewnianej, przy której mieszkałem i  razem chodziliśmy do szkoły podstawowej doszliśmy do wniosku, że zbrzydło nam takie jednostajne życie i trzeba coś zmienić.
Dogadaliśmy się, że będziemy zdawać do Szkoły Morskiej.
W tym czasie Polska była potęgą morską w połowach ryb, a flota rybacka zajmowała drugie miejsce w świecie. Szkoły uczące na marynarzy i rybaków były bardzo modne i oblegane przez chętnych.
My po  podstawówce mogliśmy myśleć tylko o szkole zasadniczej.
Padło na Szkołę Rybołówstwa Morskiego w Darłowie.
Kolega, gdzieś w szkole podstawowej się zawieruszył i dopiero ją kończył, ja zaś byłem już w pierwszej klasie technikum.
Języka polskiego uczyła nas Pani prof. Wiśniewska. Korpulentna, pulchna nauczycielka znana w Białymstoku ze swych ekstrawagancji i podejścia do uczniów. Lubiła naigrywać się i dręczyć młodzieńca, który jej podpadł. Delikwenta stojącego w ławce doprowadzała do płaczu i kazała mu tak stać. W tym czasie zajmowała się czym innym. Gdy delikwent się uspokoił wracała do niego i ponownie był płacz, a ona z zadowoleniem wracała do lekcji.
Ze względu na swą tuszę nazywana była szafą.
Na jednej z rad pedagogicznych siedzący przy niej prof. Linder, chcąc jej dopiec donośnym szeptem, by wszyscy słyszeli -  zapytał:
- a wie pani jak panią nazywają?
Na co ona ostentacyjnie:
- a jak mają nazywać ?, - oczywiście szafa. To i tak lepiej od żaby.
I to był złośliwy przytyk do jego grubych szkieł w okrągłej oprawie i nazywanie w szkole swej córki, która też się tu uczyła  - Żabcią.
I ona dowiedziała się, że chcę iść do szkoły morskiej. Idealny kandydat do podrwienia z niego.
Orłem z języka polskiego nie byłem, ale też z tym przedmiotem większych  problemów nie miałem.
Pani prof. na początek oświadczyła, że jak złożę dokumenty do nowej szkoły, to postawi mi dwóję na świadectwie ukończenia pierwszej klasy. Z powodu braku reakcji z mojej strony okazując swe niezadowolenie umilała mi życie do końca roku szkolnego.
Urobiliśmy rodziców i po uzyskaniu zgody wysłaliśmy podania o przyjęcie do szkoły  do Darłowa, skąd po pewnym czasie otrzymaliśmy pismo zawiadamiające o zakwalifikowaniu nas do egzaminów wstępnych i terminie stawienia się na nie.
W określonym czasie wsiedliśmy do pociągu. Do Warszawy jechaliśmy we dwóch. W warszawie wsiadło do pociągu wielu takich jak my, szukających przygód z całej Polski, a najliczniejsza i najgłośniejsza była grupa Warszawiaków.
Do Darłowa dotarliśmy już całkiem spora grupą.
Było bardzo wcześnie rano. Drzwi szkoły zamknięte. Miasteczko jeszcze spało. Tylko wokół unosił się smrodliwy zapach.
Postanowiliśmy pójść nad morze do Darłówka. Poszliśmy pieszo. Okazało się, że to około 4 km.
 W Darłówku nie było już smrodliwego zapachu, a wokół unosił się smród uniemożliwiający nam oddychanie. Wyziewy z  miejscowej przetwórni ryb dokładnie zatruwały atmosferę.
Pobiegliśmy na plażę, gdzie od morza wiał oczyszczający powietrze wiaterek.
Większość z kandydatów na wilków morskich po raz pierwszy ujrzało morze.
Nasyciwszy się widokiem i świeżym powietrzem wróciliśmy do otwartej już szkoły w Darłowie.
Po zameldowaniu się i dopełnieniu formalności zakwaterowano nas w salach internatu szkolnego z  piętrowymi, metalowymi łózkami
Szkoła była skoszarowana i panowała tu dyscyplina wojskowa.
Po pierwszym dniu egzaminów, pełni wrażeń z przebytego dnia długo po capstrzyku  nie mogliśmy zasnąć. Na sali panował harmider. W pewnym momencie do sali wpadło kilku dyżurnych z najstarszego rocznika i z wrzaskiem, zapaliwszy światło kazali nam się ubierać i ustawić przy łóżkach.
Następnie na komendę rozebrać i położyć do łóżek. I tak kilka razy. W końcu wybrali dwóch najwolniejszych i kazali położyć się na stołkach, a każdy z chłopaków musiał przyrżnąć mu w siedzenie. Jeżeli słabo uderzył, to zamieniali się miejscami. W końcu kazali nam spać.
Z egzaminami nie miałem problemów, a i na pisemnym z matematyki koledze podrzuciłem zadania.
Po egzaminach wróciliśmy do domu. Wyniki miały być za miesiąc.
W połowie sierpnia ja i kolega otrzymaliśmy pisma ze szkoły z informacją, że zdaliśmy egzaminy, zostaliśmy przyjęci i mamy stawić się 1-go września do szkoły.
Na szczęście mnie już to nie interesowało. Ostygł zapał do morskich podróży. Kolega sam pojechał do Darłowa i tak nasze drogi się rozeszły.
Ja skruszony wróciłem, na szczęście do drugiej klasy technikum.
Pani prof. Wiśniewska, ku memu zadowoleniu  już mnie nie uczyła.
Po technikum poszedłem na dwa lata do wojska, zaś kolega zostawszy rybakiem został wcielony na trzy lata do Marynarki Wojennej. Po wojsku wrócił do Białegostoku i pracował w tutejszej elektrowni.

wtorek, 3 września 2013

Przygoda z lataniem



                               W 1964 roku w czasie nauki w technikum rozpocząłem swą przygodę z lataniem.
Po wstępnym zakwalifikowaniu na kurs szybowcowy przyszli kursanci zostali skierowani na badania lekarskie do Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie.
Po dość gruntownych całodziennych badaniach lekarskich przeprowadzonych w gabinetach różnej specjalności podjęto decyzję o zakwalifikowaniu kandydatów na kurs.
Takie szkolenia chłopców wybranych z przedmaturalnych klas szkół średnich odbywały się, w celu  wyselekcjonowania przyszłych kandydatów do lotniczej „Szkoły Orląt” w Dęblinie.
Zostałem przyjęty.
Jesienią i zimą odbywały się wykłady teoretyczne: budowa maszyn latających, aerodynamika, meteorologia, bezpieczeństwo, budowa i posługiwanie się spadochronem i inne.
 Szkolenie teoretyczne zakończyło się egzaminem, po zdaniu którego było dopuszczenie do praktycznej nauki latania.
Pierwsze zajęcia – nauka utrzymania szybowca stojącego na ziemi pod wiatr w poziomie przy pomocy sterów.
Do nauki latania były używane dwa toporne, dwuosobowe szybowce „Czapla”.
Nimi to, wyciągani liną przez wyciągarkę na wys. ok. 100 m robiliśmy pierwsze okrążenia nad lotniskiem z instruktorem. Po wylądowaniu podbiegała do niego grupa kursantów, przeciągała na pas startowy i podczepiała linę. Następny z kolegów wzlatywał w powietrze. Dziennie przy dobrej pogodzie każdy z nas wykonywał dwa, trzy loty.
Czym dłużej trwała nauka, tym coraz częściej sprawny był tylko jeden szybowiec.
Kursanci przejmując stery od instruktorów, nie mając doświadczenia, często źle określali wysokość i z 2-3 metrów walili szybowcem o ziemię, co powodowało uszkodzenie podwozia i kółka jezdnego.  Szybowiec trafiał do hangaru do naprawy, a my mamy większe kolejki do wykonania lotów.
Instruktorów, latających z nami było kilku.
Jednym z nich była Wiera Kamińska – pilotka i instruktorka samolotowa i szybowcowa.
Oprócz innych osiągnięć rekordzistka świata  w przelocie prędkościowym po trasie trójkąta o obwodzie 100 kilometrów.
 Sympatyczna, ale dość impulsywna młoda kobieta w czasie lotu często klęła i wrzeszczała na kursantów, gdy popełniali jakieś drobne błędy. Lubiła straszyć kursantów w czasie lotu.
Podczas jednego z nich źle wyliczyłem wysokość lotu i do lądowania podchodziłem nisko nad drzewami. Usłyszałem z tyłu krzyk, że zaraz buta zdejmie i mi wp….li, bo zaraz zawiśniemy na drzewach.
Mnie to nie wzruszało. Czego mogłem się bać lecąc z mistrzynią szybownictwa takiej klasy? To ona mogła się bać lecąc ze mną.
Po wykonaniu po  60 lotów z instruktorem zaczęliśmy latać samodzielnie.
Pierwszy lot samodzielny.
Jak wspomina w udzielonym „Porannemu” wywiadzie Jan Jagodzik – pilot i instruktor samolotowy i szybowcowy, a w tym czasie kierownik lotniska:
„ Żeby to zrozumieć (odczucia w czasie lotu) trzeba wsiąść w samolot. Odrywasz się od ziemi i masz poczucie zupełnej wolności. Samolot niesie ciebie w przestworza, a jeszcze bardziej szybowiec, on śpiewa swoim gwizdem, rozmawia z tobą. Ja do dziś pamiętam swój pierwszy lot – mówi z sentymentem Jan Jagodzik. – Widzę kształt chmur nade mną, szarość ziemi, od której się oderwałem. I pamiętam tę wielką radość, że mogę lecieć. To wspaniałe uczucie.”
Każdy z kursantów po wykonaniu pierwszego samodzielnego lotu po wyjściu z szybowca wypinał zadek trzymając się za kostki, a każdy z obecnych na starcie pilotów , łącznie z kolegami, którzy już wcześniej wykonali swój pierwszy lot, przykładał mu potężnego klapsa – by w przyszłości miał miękkie lądowania.
Najgorzej mieli ci latający na końcu, a także ci, którzy zaliczali swój pierwszy lot w obecności szefa wyszkolenia  i kierownika aeroklubu – Jana Jagodzika. Chłop potężny, dobrze zbudowany, z łapą na całe nasze siedzenia. Po jego uderzeniu wielu ryło nosami w trawę.
Samodzielnych lotów każdy z nas wykonał po 20.
Ostatnimi ćwiczeniami była nauka wyprowadzania szybowca z korkociągu.
Odbywało się to na dwumiejscowym szybowcu BOCIAN. 
Po wyciągnięciu go na linie  przez samolot na wys. ok. 800 m.
Leciałem z instruktorem Kołodko, który lubił nas trochę postraszyć i pomęczyć.
Pierwsze wprowadzenie szybowca w korkociąg było dość przyjemne.
Ziemia zaczęła się kręcić, a my lecieliśmy na nią z coraz większą prędkością.
Podczas wyprowadzania maszyny z korkociągu ręka spadła mi z kolana i nie mogłem jej podnieść, a policzki i szczeka obwisły od przeciążenia.
Usłyszałem z tyłu
- no jak tam?
- dobrze
Szybowiec po raz drugi zawirował do ziemi. Żołądek powędrował mi do gardła. Instruktor wyprowadził szybowiec do lotu poziomego.
- no jak tam?
Zacisnąłem zęby.
- dobrze
Szybowiec po raz trzeci zwalił się w korkociąg.
To już było nieprzyjemne
- no jak tam?
- no, może już wystarczy
Przełykałem z trudem to co podchodziło mi do gardła.
Dla odwrócenia mojej uwagi od nieprzyjemnej reakcji organizmu, instruktor kazał mi przejąć stery i wylądować.
Obyło się bez sensacji.
Niektórzy z kolegów po takich lotach leżeli w trawie próbując dojść do ładu ze swym wzburzonym żołądkiem.
Przed dalszym etapem szkolenia zostaliśmy wysłani na gruntowne badania lekarskie do Głównego Ośrodka Badań Lotniczo-Lekarskich we Wrocławiu.
Po zakwaterowaniu kazano nam rozebrać się do naga i spakować ubranie, a nam dano szlafrok i kapcie. Tak „umundurowani” przez trzy dni przechodziliśmy badania i testy w gabinetach i salach treningowych z przerwami tylko na posiłki i spanie.
 Ostatnie badanie było przeprowadzane w komorze ciśnieniowej. Przechodzili je tylko ci, którzy pomyślnie przeszli wszystkie badania i testy.
 Byłem wśród nich i ja.
Jednak zakwalifikowania na dalsze kursy latania nie uzyskałem i tak skończyła się moja przygoda z lataniem.