poniedziałek, 9 grudnia 2013

Sulin

                         W 1975 roku, delegowany na budowę fermy bydła w Sulinie dla Kombinatu Rolnego „Wizna” zajmowałem się ukształtowaniem terenu, wykonaniem dróg i dojazdów.
Największa w Polsce ferma hodowlana powstająca na licencji włoskiej na 10 000 szt.  bydła, które miało stać na suchym ruszcie betonowym, a odchody, zbierane mechanicznie do odstojników miały być wykorzystane do nawożenia okolicznych osuszonych bagien narwiańskich.
Budowa na tamte czasy ogromna, gdzie kierownikiem budowy został zastępca dyrektora Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego, a poszczególnymi obiektami zajmowali się kierownicy obiektów- Damian i sporo starszy od nas Jan. Dwie osoby biurowe i magazynier. Razem 7 osób personelu budowy. Pracownicy dowożeni z Białegostoku i miejscowi – z  Wizny, Grądów Woniecko  i innych okolicznych wsi.
Po trzech latach nadszedł czas zakończenia budowy.


I choć nie wszystko było jeszcze wygłaskane do końca, władze odgórne zadecydowały o oficjalnym, uroczystym przekazaniu inwestycji do użytku.
W kompleksie Kombinatu Wizna, dla którego była budowana ferma bydła w Sulinie było nowo wybudowane w Wiźnie duże kino. W ogromnej Sali  tego kina zorganizowano uroczystość z okazji zakończenia budowy.
Sala pełna, w prezydium władze wojewódzkie partyjne i rządowe, delegaci z Ministerstwa Rolnictwa.
Przemówienia, oklaski, zapewnienia, odznaczenia.
I tylko kilku z nas – ścisłego kierownictwa budowy, wciśniętych gdzieś na końcu sali dziwujemy się, jacy to towarzysze przyczynili się do budowy i za to zostali odznaczeni krzyżami i medalami.
Działacze partyjni, urzędnicy ministerialni i  wojewódzcy, szefowie i pracownicy z Urzędu Wojewódzkiego , Zjednoczenia Budownictwa i Budownictwa Rolniczego, biur projektów i wielu innych instytucji, o których nie mieliśmy pojęcia, że brali oni udział w powstawaniu tej inwestycji.  Gala się odbyła i z niesmakiem i zawodem opuściliśmy salę.
W poniedziałek Gazeta Współczesna rozpisała się o  przekazaniu do użytku sztandarowej budowy dla rolnictwa w województwie i o przyznanych odznaczeniach budowniczym zadania..
Przyjechaliśmy do pracy  z Białegostoku „bonanzą” jak zwykle.
Robotnicy z ironią i uśmieszkami opowiadają o odznaczeniach i osobach zasłużonych  w realizacji inwestycji.
W pokoju biurowym, gdzie podpisywali listę obecności z humorem wysłuchujemy ich podkpiwań z naszego zaangażowania w budowę.
I wtedy kierownik  – Damian, wycina z gazety wydrukowane tam odznaczenie „Zasłużony Białostocczyźnie” i przypina jednemu z najbardziej gardłujących miejscowych robotników.
Śmiejemy  się, że jak jest odznaczenie, to i jego oblewanie być powinno.
 „Odznaczony” z powagą kazał zaczekać, wsiadł na rower i po niedługim czasie wrócił z 3-litrową bańką do mleka wypełnioną samogonem.
Zaczęliśmy świętować sobotnią uroczystość.
Kierownicy obiektów, do których przyłączył się dyrektor budowy, brygadziści i robotnicy, ochoczo wznosili toasty dowożonym co raz w bańkach na rowerach przez miejscowych samogonem.
Po początkowych żartach i dobrym humorze, w miarę ubywania płynu , rozmowy zaczynały być coraz bardziej napięte, a tematy roszczeniowe w stosunku do przełożonych.
W pewnym momencie jeden z kierowników –Jan – w ramach pretensji do dyrektora o małe pobory zaczął go tarmosić za klapy.
Doskoczyłem z Dankiem do nich i ich rozdzieliliśmy.
W tym czasie na drugim końcu korytarza zaczęła się szarpanina i mordobicie wśród zaprawionych już robotników.
Pobiegliśmy z Dankiem do nich i uważając, by samemu nie oberwać, rozdzielaliśmy najbardziej czupurnych.
Jan - korzystając z okazji wyprowadził potężnego haka z pięści prosto w nosa dobrze już podchmielonego dyrektora. Ten upadł i zalał się krwią.
Zostawiwszy w miarę załagodzonych robotników rzuciliśmy się na pomoc dyrektorowi.
Bezwładne ciało 120 kg faceta trudno było doprowadzić do porządku.
Wybiegłem przed barak za sprawcą. W dali zauważyłem biegnącą dużymi susami przez pole rzepaku  sylwetkę naszego wysokiego kolegi.
Wróciłem do baraku.
W biurze dostrzegłem robotnika próbującego dzwonić z służbowego aparatu telefonicznego.
Okazało się później, że to miejscowy ORMO-wiec próbował wezwać milicję.
Pogoniłem go od telefonu, ale - jako, że był to bardzo wzorowy ORMO-wiec -wsiadł na rower i zygzakiem popedałował do Wizny.
Po kilkudziesięciu minutach przyjechała na motorze z koszem załoga posterunku milicji w Wiźnie.
Do tego czasu rozgoniliśmy co bardziej krewkich i pijanych zawodników każąc miejscowym iść do domów, a przyjezdnym do samochodu.
Dużo czasu zajęło mi wytłumaczenie milicjantom powodu naszego burzliwego świętowania.
I chyba tylko stanowcze zaproszenie ich do pakamery i poczęstowanie miejscowym specyfikiem wznosząc toast za sobotnią uroczystość pozwoliło załagodzić zaistniałą sytuację.
Wsadziliśmy dyrektora do szoferki „bonanzy”, robotników pozbieraliśmy, wsadziliśmy do samochodu, wsiedliśmy i z głośnym towarzystwem pojechaliśmy do Białegostoku.
W mieście zataszczyliśmy z Dankiem dyrektora na pogotowie, gdzie mocno nas wypytując, kto to jest i co się stało, zrobiono mu porządek z rozwalonym kulfonem.
Po wykonaniu opatrunku zaprowadziliśmy go, już trochę oprzytomniałego pod drzwi jego mieszkania.
Sami nareszcie po dniu ciężkiej pracy mogliśmy udać się do domów.                                                       Jana w pracy już nie było. Jak poszedł  susami przez rzepak, tak już nie wrócił.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Stelmachowo



                        Stelmachowo znajduje się około 6 km od Tykocina, na drodze od Jeżewa do Tykocina.
W 1919 r. Szczęsny Władysław Stępczyński, inżynier rolnik  nabył folwark Zacisze od Aleksandra Kaliksta Adama hr. Rostworowskiego. 15 maja 1920 r. wydzierżawił od niego notarialnie dobra stelmachowskie na okres 12 lat. W 1928 r. sporządzono nową notarialną umowę dzierżawną, obejmującą następnych 12 lat, tj. okres 1932-1944.
Po wojnie na dobrach stelmachowskich powstał PGR.
Obecnie w Stelmachowie niewiele jest domów jednorodzinnych. Większość zabudowań w tej wsi tworzą niskie bloki - pozostałości po dawnym PGR-e, który znajdował się w budynkach po majątku dworskim.
W latach 80-tych, firma, w której pracowałem budowała te szare -  z płyt betonowych bloki.
Jeżdżąc tam na kontrolę robót zachodziłem do kierownictwa PGR-u, które miało swoje biuro w starym dworku po właścicielu dóbr   Adamie Roztworowskim.
Budynek był w bardzo złym stanie. Dach wygięty, ledwo trzymał się ścian. Wewnątrz zacieki na ścianach i wygiętym suficie. O świetności tego dworku świadczył tylko otynkowany na biało, dość okazały, oparty na czterech słupach portal.
Podkpiwałem z dyrektora i księgowego, że władze gospodarstwa gnieżdżą się w takich warunkach.
I choć księgowy ciągle narzekał na brak pieniędzy, to po pewnym czasie zaczęliśmy rozmawiać o remoncie budynku.
 Już widziałem oczyma wyobraźni pięknie odrestaurowany dworek.
Zrobiono projekt remontu. Miał on polegać na naprawie dachu, stropu, popękanych ścian i pomalowaniu całości wewnątrz i zewnątrz.
Podpisaliśmy umowę na wykonanie remontu.
I w myśl zasady praktykowanej w tych czasach – byle zacząć, a dalej jakoś się skończy ( chodziło o finanse), przystąpiliśmy do roboty.
Po ostrożnym zdjęciu pokrycia dachu okazało się, że krokwie i belki konstrukcyjne dachu są w większości spróchniałe i całą konstrukcję trzeba wymienić.
Narada z inwestorem i uzgodniliśmy wykonanie nowego dachu.
W czasie rozbiórki dachu zaczęły rozłazić się ściany budynku, spięte więźbą dachową.
Po oględzinach okazało się, że są wykonane z kamieni polnych na zaprawie glinianej i otynkowane.
A podtrzymywały je przed rozstąpieniem się zmurszałe belki stropu.
Narada z inwestorem.
Po burzliwej dyskusji przekonałem kierownictwo PGR, że ściany trzeba rozebrać, gdyż na nich nie da się postawić dachu, ani ich wyremontować. Księgowy mocno narzekał na finanse, że nie nazbiera pieniędzy na remont, ale zdecydowano o wykonaniu robót.
Poleciłem rozebrać rozwalające się ściany budynku do fundamentów z przykazaniem pozostawienia i zabezpieczenia podporami portalu wejściowego.
Po rozebraniu ścian okazało się, że stały one na ułożonych na gruncie dużych kamieniach zlepionych gliną. Na tym dobrych ścian się nie postawi.
I znowu burzliwa narada. Na której przekonałem do wzmocnienia fundamentów ściankami betonowymi i dopiero na tym odtworzenie ścian.
Po wykonaniu wzmocnienia fundamentów marzenie o pięknym odrestaurowaniu dworku się rozwiało.
Otrzymałem pismo zawiadamiające firmę o niewypłacalności PGR-u i zerwaniu umowy na roboty budowlane.
Wstrzymałem roboty, zamknąłem budowę.
I tak to już zostało.
Dziś budynki popegeerowskie przejął prywatny właściciel.
Z dawnego majątku pozostało kilka  okazałych nieużytkowanych zabudowań, oraz gruzowisko z rozebranego dworku ze stojącym wśród nich portalem wejściowym i betonowym obrysem fundamentów.



środa, 6 listopada 2013

Studia



                     
              Któregoś jesiennego wieczora 1974 roku wparowali do nas do mieszkania moi koledzy z PTTK na czele z naszym starszym drużbantem – Stasiem Kuczyńskim.
Nigdy się to nie zdarzało.
Tym razem ośmielili się i przyszli namawiać mnie na studia w Politechnice.
Studiowali już oni wieczorowo na pierwszym roku budownictwa, więc wpadli na pomysł by i mnie do grupy znajomych studiujących dołączyć.
Byłem zaskoczony.
Żona, dwoje dzieci i ja pracujący na budowach  w terenie.
Nie planowałem już dalszej nauki.
Będąc w wojsku już raz zdawałem do Wyższej Szkoły Inżynierskiej, ale mi nie poszło.
Uczenie się do egzaminu z matematyki i fizyki po zajęciach na kompanijnej świetlicy wśród zgiełku, krzyków i szkolenia młodego żołnierza nie bardzo mi się udało.
Na egzamin poszedłem i to nie otrzymawszy przepustki.
Wydostałem się z koszar przez dziurę w ogrodzeniu .
Komisja trzyosobowa - w wieku emerytalnym ważna i naburmuszona przewodnicząca i dwóch dość młodych asystentów.
Gdy wszedłem na salę panowie zobaczywszy kandydata na studia w mundurze wojskowym z sympatią zaczęli mnie wypytywać na luźne tematy.
Pani przewodnicząca ze złością ofuknęła ich.
Powiało chłodem i zrobiło się nieprzyjemnie.
Zadano mi pytania: omówić izobary i izotermy i jeszcze jakieś tam, których nie pamiętam.
Trochę powiedziałem, panowie siedzieli ze spuszczonymi głowami i bali się na mnie spojrzeć, nie mówiąc już o jakimś naprowadzeniu.
Wokół wiało chłodem.
Powiedziałem co wiedziałem, przewodnicząca burknęła dziękuję i poszedłem.
Do domu zwrócono mi dokumenty ze świadectwem maturalnym z przystawioną pieczątką podejścia do egzaminów do WSI.
Od tego czasu minęło siedem lat.
W tym czasie tytuł technika plus odpowiednie uprawnienia dla kierownika budowy, które miałem  w zupełności wystarczały.
Koledzy byli nieustępliwi i po kilku namowach, po dyskusji z żoną i jej zgodzie postanowiłem spróbować jeszcze raz.
Już nie na WSI a na Politechnice.
Poszedłem na kurs przygotowawczy, na którym dzięki panu dr. Niczyporukowi dopiero teraz do mnie dotarło, że matematykę można zrozumieć i zadania wykonywać nie tylko mechanicznie, poprzez analogię, ale i ze zrozumieniem.
Poszedłem na egzamin, zdałem i zostałem przyjęty.
Pięć długich lat.
Żona przejęła wszystkie obowiązki domowe: z rana zaprowadzenie córek do przedszkola i szkoły, po pracy odstanie w kolejkach do sklepów i zrobienie zakupów, przyprowadzenie dzieci z przedszkola i szkoły, przygotowanie obiadu, lekcje, pranie, sprzątanie itp.
Ja o piątej rano wychodziłem do pracy i jechałem poza Białystok na budowę, wracałem przed szesnastą i biegłem na szesnastą na zajęcia.
Zajęcia do godz. 20.00 – 21.00 i do domu.
Obiadokolacja i do nauki.
I tak pięć dni w tygodniu.
Sąsiedzi dziwili się, że u nas w pokoju światło pali się do 3.00 – 4.00 w nocy.
Zaparłem się i po kolei pokonywałem kolejne etapy.
Na pierwszym semestrze matematyka z dr. Dąbrowskim.
Pierwsza kartkówka – wynik – pała.
Druga – dwójka.
Źle.
Jedno pocieszenie, że nie tylko u mnie takie wyniki, a u większości.
Jeden z kolegów mając dość takich marnych wyników pod koniec semestru porzucił studia.
Któregoś razu pan doktor przeglądając listę studentów zapytał, dlaczego nie ma go na zajęciach. Mówimy mu, że nie dawał sobie rady z matematyką i rzucił studia. Pan doktor popatrzył w kajet i stwierdził, że nie był on  taki zły. Miał pały, jedynki, a nawet dwóję dostał. Wcale nie było tak źle.
Pomału przebrnąłem matematykę i na trzecim semestrze, na końcowym egzaminie nawet doszedłem do trzech z plusem.  
Przebrnąłem i przez fizykę, z której egzamin śnił mi się jeszcze wiele lat po studiach.. 
Pomimo zmęczenia po pracy na budowie, a szczególnie w zimie, gdy cały dzień przebywałem na mrozie, a po przyjściu do ciepłej sali w szkole ogarniała mnie senność, z którą musiałem przez pierwsze dwie godziny się zmagać, wciąż trwałem.
Były też tego i pozytywy.
Na pierwszych godzinach były zajęcia ze szczególnie nudnej ekonomii.
Wykładowca p. Grabowski, starał się je trochę urozmaicić, ale na mnie to nie działało i z wysiłkiem musiałem walczyć  z ogarniającą mnie sennością na jego zajęciach, chociaż dla urozmaicenia starałem się trochę dyskutować i wypowiadać swoje poglądy. Szczególnie na przerwach, gdy pan doktor palił z nami nasze papierosy.
Zaliczenie zajęć odbywało się na podstawie udziału w dyskusjach i wyrywkowych wypowiedziach.
Pan doktor wyczytywał nazwiska i komentując proponował ocenę, którą wpisze do indeksu.
Po wyczytaniu mego nazwiska, wstałem, a on popatrzył na mnie i stwierdził:
- ty to przynajmniej spałeś i nie przeszkadzałeś w zajęciach. Dostajesz czwórkę.
Czego chcieć więcej?
Z kolegami, którzy namówili mnie na studia z początku widywałem się w uczelni na przerwach dość często. Później jeden z nich nie zaliczył semestru i dołączył do mojego roku.  A jeszcze później koledzy gdzieś zniknęli, a ja trwałem.
Na czwartym semestrze wytrzymałość materiałów.
Zajęcia i ćwiczenia prowadzi mgr. inż. Zięckowski. Oryginał piszący na tablicy w białych rękawiczkach.
Nie zaliczyłem pierwszego kolokwium z ćwiczeń. A że nie byłem na zajęciach wziąłem książkę z ćwiczeniami i w domu nocami je przerabiałem.
Kolokwium poprawkowe - nie zaliczone, choć zadania były podobne jak w książce i je wszystkie rozwiązałem.
Przysiadłem się jeszcze parę nocy, porozwiązywałem zadania i na pewniaka poszedłem na drugie kolokwium poprawkowe.
Zadania podobne jak w książce, rozwiązałem bez problemu i oddałem kartkę.
Na następne zajęcia pan magister zwraca poprawione kartki.
U mnie kolokwium nie zaliczone.
Poszedłem wzburzony z reklamacją;
- panie magistrze, zadania takie same jak w książce i tak samo rozwiązane, więc dlaczego jest źle?
Wykładowca popatrzył na mnie i na zadania.
- a z której książki pan się uczył?
- oczywiście z Niecieckiego.
- aaa, to pan rozwiązywał zadania innym sposobem. Bardzo dobrze. Zaliczone.
Egzamin. Popołudnie. Szeroki korytarz Wydziału Budownictwa pusty o tej porze, i tylko nas kilkunastu siedzi przy drzwiach sali, w której odbywa się egzamin semestralny.
Z sali wychodzi zdenerwowany kolega i wzburzonym głosem mówi:
- Ten ch.j znowu mi nie zaliczył.
Za niedługo otwierają się drzwi do sali, wychodzi z nich egzaminujący i oświadcza:
- proszę państwa - na uczelni przyjęte jest, że obowiązują tytuły naukowe i takimi proszę operować.
Mechanika budowli. Na zaliczenie ćwiczeń należało zdać pracę z obliczeniami na zadany temat.
Dostałem do obliczenia sił występujących w dość skomplikowanym układzie ramowym.
Nie byłem akurat na tych zajęciach, więc wziąłem książkę i ćwiczenia i zacząłem rozwiązywać tą ramę.
Zajęło mi to prawie trzy miesiące. Dzień w dzień. Nocami. Siedziałem i liczyłem ta cholerną ramę. Do pomocy przyniosłem z pracy arytmometr ( metalowa, mechaniczna maszyna do wykonywania działań matematycznych)  i młóciłem na niej obliczenia. Ciągle końcowy wynik mi się nie zgadzał, więc zaczynałem od początku. Poszczególne działania matematyczne i ich wyniki znałem już na pamięć, a zamknąć obliczeń nie mogłem. W końcu, gdy już nadszedł czas ostatecznego zdania pracy i prawie wszyscy ją złożyli, udało się i mnie skończyć i zamknąć obliczenia. Spiąłem kilkanaście kartek A4 w kratkę zapisanych wzorami i wykresami z wykonanych obliczeń i nareszcie, zadowolony z zakończenia mordęgi zaniosłem ją prowadzącemu ćwiczenia.
Ten popatrzył na moją pracę, popatrzył na mnie i zapytał:
- a co mi tu pan przyniósł ?
- moją pracę semestralną – odpowiadam
- panie – on na to – ja to mam sprawdzać? Takim sposobem to w biurach projektów na komputerach liczą, a pan ma wykonać obliczenia sposobem uproszczonym.
I pracy mi nie zaliczył.
Cóż miałem robić, by zaliczyć semestr musiałem zaliczyć to ćwiczenie.
Zgrzytając zębami przejrzałem sposób wykonania obliczeń u innych, kolega pracujący w biurze projektów pożyczył mi kalkulator - nowość w tamtym czasie - i w trzy wieczory obliczyłem zadaną ramę.
Tym razem ćwiczenie zostało przyjęte i ocenione pozytywnie.
Budownictwo. Wykłady prowadził doc. Kowalczyk z Politechniki Warszawskiej. Ćwiczenia i zastępstwa częstych nieobecności warszawskiego  naukowca miało dwóch doktorów miejscowych.
Pan docent na wykłady przychodził z naręczem książek, w większości przez siebie napisanych i przez całe wykłady szukał w nich i odczytywał odpowiednie fragmenty wykładu.
Doktorowie na zastępstwo przychodzili z karteczkami, na których mieli wypisane punkty wykładu i ze znawstwem i swobodą tłumaczyli dane tematy.
Na uczelni trwała wojna personalna między nowo wykształconą kadrą miejscową, a przyjezdnymi wykładowcami.  
Młode wilczki starały się wygryźć przyjezdnego docenta i na każdym kroku podkreślały swoje większe zaangażowanie i profesjonalność.
Nadszedł czas egzaminu.
O szesnastej grupa czekała na korytarzu.
Pan docent nie dojechał. Zadzwonił, że się spóźni i by zaczynać bez niego.
Egzamin zaczęli doktorowie.
Zależało im na tym, by udowodnić, że doc. Kowalczyk słabo uczy.
Z sali co i rusz wychodził któryś i oświadczał, że został oblany.
O dwudziestej trzeciej zostało nas już tylko czterech.
Pan doktor – pewny, że już docent nie dojedzie - zaprosił nas wszystkich do sali, rozsadził wokół siebie i zaczęliśmy luźną pogawędkę.
My zmęczeni wielogodzinnym czekaniem w stresie pod drzwiami, on wielogodzinnym czekaniem na wykładowcę i egzaminowaniem.
Wyciągnął papierosy, poczęstował nas.
Zapaliliśmy.
Atmosfera zrobiła się luźna i przyjemna.
Polecił nam podać indeksy.
I w tym momencie wszedł na salę docent Kowalczyk i zapytał:
- no i jak tam egzamin?
Pan doktor natychmiast się zmienił.
Zaczął ze wzburzeniem mówić przybyłemu docentowi jaka to zła grupa, że nic nie umie i on przez tyle godzin musiał się z nami  męczyć.
My staliśmy z żarzącymi się papierosami w rękach nie wiedząc co z nimi zrobić.
Pan doktor ponatrząsał się jeszcze  trochę docentowi na nas, wziął indeksy i wpisał oblany egzamin.
Na poprawkowy musieliśmy jeździć szukać docenta w Politechnice Warszawskiej w Warszawie.
Przyszedł czas pracy dyplomowej.
Mój temat: „Projekt konstrukcji i technologii montażu zadaszenia trybun na stadionie  K.S. Jagiellonia” przy ulicy Jurowieckiej.
Promotor chciał się wykazać i polecił mi policzyć konstrukcję z wchodzącego wówczas na budowy drewna klejonego. Ledwo się wykręciłem i ustaliłem konstrukcję stalową.
Na 12 grudnia 1980 roku wyznaczono nam obronę pracy inżynierskiej.
Wraz z trzema kolegami, kolejno stawaliśmy przed komisją, której przewodniczył
dr inż. Bandyszewski.
Jako praktyk na temat pracy mogłem mówić ze szczegółami i praca została wyceniona na piątkę.
Część druga egzaminu – pytania od komisji. Na wszystkie odpowiedziałem bez problemu.
Tylko prosty temat – rdzeń przekroju – rzucony  przez dra Bandyszewskiego wprowadził mnie w „pomroczność jasną”. Widocznie w tym momencie moja odporność na stres  i limit odpowiedzi się wyczerpały.
Na nic zdały się prośby i poręczenia promotora. Ocena końcowa – czwórka.
Po chwili komisja zaprosiła nas ponownie na salę i ogłosiła, że zostaliśmy inżynierami.
A mój projekt zadaszenia trybun nie tylko nie został wykorzystany, ale i śladu po stadionie już nie ma.

wtorek, 8 października 2013

Poczęstunek



Rok 1970.
Na odbiór robót jakiejś żwirowej drogi powiatowej w Gminie Michałowo pojechałem z dyrektorem i kilkoma jeszcze oficjelami z powiatu i z gminy.
Po technicznym odbiorze robót i podpisaniu protokołów zaproszono nas na poczęstunek.
W tych czasach i tych stronach w świadomości ludzi i ich kulturze od dawna jest  zakodowane, że przyjezdnych trzeba ugościć, a tym bardziej urzędowych gości z powiatu.
Zaprowadzono nas do starej chaty, gdzie gospodarzyli wiekowi  już gospodarze.
W  izbie, zajmującej połowę chaty stał duży piec do gotowania i pieczenia chleba, jakiś tam stary kredens, i duży stół z ławami zbitymi z grubych desek, przy którym wszyscy się zmieścili.
Leciwa gospodyni, w chustce na głowie zawiązanej pod brodą i z brakiem uzębienia, w szarym prawie czarnym od brudu fartuchu donosiła na stół zakąskę; słoninę soloną, ogórki kiszone, chleb i jakąś starą suszoną szynkę.
Gospodarz wystawił na stół flaszki „czemergiesu” i stakany.
Siedliśmy z dyrektorem z brzegu stołu na ławie i przyglądaliśmy się przygotowaniom i wystrojowi izby.
By uczcić przybyłych gości gospodyni wyciągnęła z kredensu kuchennego widać dawno nie używane talerze. Splunąwszy na pierwszy, podkasała czarny i sztywny od brudu fartuch, wytarła nim talerz i postawiła na stole. I tak po kolei wszystkim.
Towarzystwo zajęte dyskusją z miejscowymi notablami  nie zwracało uwagi na to co się wokół dzieje.
Z dyrektorem spojrzeliśmy na siebie, połykając  gulę podchodzącą do gardła.
Pod tym względem dobraliśmy się. Ja byłem wrażliwy, On jeszcze bardziej.
Jakoś trzeba było się z tego poczęstunku wyplątać. Na samą myśl o zjedzeniu czegoś w takich warunkach coraz bardziej żołądek podchodził do gardła.
Dyrektor bardziej obyty i doświadczony w takich sytuacjach wymówił się od jedzenia, mówiąc, że ma problemy żołądkowe i wysłał mnie do sklepiku wiejskiego po ratunek. Kupiłem jakieś konserwy rybne. Tylko one były na półkach sklepowych.
I tak wznosiliśmy toasty z innymi, zakąszając – ku zdziwieniu współbiesiadników - byczkami z puszki w sosie pomidorowym.

wtorek, 1 października 2013

Odbiór zbrojenia



                        W maju 1970 roku budowałem mostek żelbetowy na rzeczce przepływającej przez drogę Załuki – Walilły i wpadającej do Supraśli.
Przyczółki zabetonowane i w szalunku na nich ustawionym pod płytę mostu wykonane zostało zbrojenie. Wszystko zostało przygotowane do zabetonowania płyty nośnej mostu.
Zgodnie z przepisami przed zabetonowaniem, zgodność wykonania zbrojenia z dokumentacją projektową musiała być stwierdzona przez nadzór.
Zgłosiłem do dyrekcji firmy gotowość zbrojenia do odbioru.
Po pewnym czasie przyjechała na budowę pani mgr. Inż. .Zdzisława Karska delegowana przez Wojewódzki Zarząd Dróg Publicznych w Białymstoku do sprawdzenia prawidłowości wykonania zbrojenia.
Długo sprawdzała przekroje stali, długości odgięć i zagięć, ilości poszczególnych rodzajów prętów, odległości od szalunku na otulinę, itp., oraz zgodność wykonania z dokumentacją techniczną.
Coraz bardziej zadowolona z wykonanej pracy z zachwytem chwaliła precyzję wykonanego zbrojenia.
Dokonała odpowiednich zapisów w dokumentacji budowy zezwalających na betonowanie.
Zabrałem swoje papiery, a robotnicy ścierając ze stołu rękawami  resztki posiłku  z łupinami od jajek i nadkrojonymi cebulami i ich łupinami przygotowali budowlany poczęstunek.
Tradycyjna wschodnia gościnność nakazywała poczęstować gościa, a tradycja mostowców kazała oblać zakończony jeden element robót i zaczynający się drugi.
Wyjąłem swą marniutką kanapkę z kiełbasą zwyczajną, brygadzista jak zwykle wiejski chleb  z kawałem gotowanej jagnięciny, inni też wyciągnęli co kto miał.
Do tego marynowane grzybki, kiszone ogórki i surowa cebula.
Na stolik wjechała butla samogonu.
Jedna szklanka – musztardówka  przechodząca  wokół stolika od osoby do osoby.
Pani magister, ja i pięciu robotników.
Z początku pani magister trochę certoliła się, próbując wymawiać się z tak wykwintnego poczęstunku, a podany jej płyn w musztardówce cedziła przez zęby smakując i próbując pić kulturalnie jak koniak.
Pozostali patrzyli na nią z dezaprobatą, że wstrzymuje kolejkę.
Za każdym obrotem musztardówki wokół stołu pani magister coraz bardziej była zachwycona przyjęciem i smakiem naszego „koniaku”.
Dobrze już pod humorem dostawszy jeszcze "półtoraczkę" krzakówy ze sobą zadowolona odjechała.
Po pięciu latach od tego zdarzenia, namówiony przez kolegów rozpocząłem studia na Politechnice Białostockiej.
Na drugim semestrze geometria wykreślna – jeden z trudniejszych przedmiotów do załapania, o co to w tym chodzi.
Na salę wykładową wchodzi pani magister Zdzisława Karska.
Zobaczywszy mnie zapomniała o wykładzie, a godzinę zajęło jej opowiadanie o naszym spotkaniu i wzorowo wykonanym zbrojeniu płyty mostu w Załukach.
O poczęstunku nie wspomniała.