środa, 6 listopada 2013

Studia



                     
              Któregoś jesiennego wieczora 1974 roku wparowali do nas do mieszkania moi koledzy z PTTK na czele z naszym starszym drużbantem – Stasiem Kuczyńskim.
Nigdy się to nie zdarzało.
Tym razem ośmielili się i przyszli namawiać mnie na studia w Politechnice.
Studiowali już oni wieczorowo na pierwszym roku budownictwa, więc wpadli na pomysł by i mnie do grupy znajomych studiujących dołączyć.
Byłem zaskoczony.
Żona, dwoje dzieci i ja pracujący na budowach  w terenie.
Nie planowałem już dalszej nauki.
Będąc w wojsku już raz zdawałem do Wyższej Szkoły Inżynierskiej, ale mi nie poszło.
Uczenie się do egzaminu z matematyki i fizyki po zajęciach na kompanijnej świetlicy wśród zgiełku, krzyków i szkolenia młodego żołnierza nie bardzo mi się udało.
Na egzamin poszedłem i to nie otrzymawszy przepustki.
Wydostałem się z koszar przez dziurę w ogrodzeniu .
Komisja trzyosobowa - w wieku emerytalnym ważna i naburmuszona przewodnicząca i dwóch dość młodych asystentów.
Gdy wszedłem na salę panowie zobaczywszy kandydata na studia w mundurze wojskowym z sympatią zaczęli mnie wypytywać na luźne tematy.
Pani przewodnicząca ze złością ofuknęła ich.
Powiało chłodem i zrobiło się nieprzyjemnie.
Zadano mi pytania: omówić izobary i izotermy i jeszcze jakieś tam, których nie pamiętam.
Trochę powiedziałem, panowie siedzieli ze spuszczonymi głowami i bali się na mnie spojrzeć, nie mówiąc już o jakimś naprowadzeniu.
Wokół wiało chłodem.
Powiedziałem co wiedziałem, przewodnicząca burknęła dziękuję i poszedłem.
Do domu zwrócono mi dokumenty ze świadectwem maturalnym z przystawioną pieczątką podejścia do egzaminów do WSI.
Od tego czasu minęło siedem lat.
W tym czasie tytuł technika plus odpowiednie uprawnienia dla kierownika budowy, które miałem  w zupełności wystarczały.
Koledzy byli nieustępliwi i po kilku namowach, po dyskusji z żoną i jej zgodzie postanowiłem spróbować jeszcze raz.
Już nie na WSI a na Politechnice.
Poszedłem na kurs przygotowawczy, na którym dzięki panu dr. Niczyporukowi dopiero teraz do mnie dotarło, że matematykę można zrozumieć i zadania wykonywać nie tylko mechanicznie, poprzez analogię, ale i ze zrozumieniem.
Poszedłem na egzamin, zdałem i zostałem przyjęty.
Pięć długich lat.
Żona przejęła wszystkie obowiązki domowe: z rana zaprowadzenie córek do przedszkola i szkoły, po pracy odstanie w kolejkach do sklepów i zrobienie zakupów, przyprowadzenie dzieci z przedszkola i szkoły, przygotowanie obiadu, lekcje, pranie, sprzątanie itp.
Ja o piątej rano wychodziłem do pracy i jechałem poza Białystok na budowę, wracałem przed szesnastą i biegłem na szesnastą na zajęcia.
Zajęcia do godz. 20.00 – 21.00 i do domu.
Obiadokolacja i do nauki.
I tak pięć dni w tygodniu.
Sąsiedzi dziwili się, że u nas w pokoju światło pali się do 3.00 – 4.00 w nocy.
Zaparłem się i po kolei pokonywałem kolejne etapy.
Na pierwszym semestrze matematyka z dr. Dąbrowskim.
Pierwsza kartkówka – wynik – pała.
Druga – dwójka.
Źle.
Jedno pocieszenie, że nie tylko u mnie takie wyniki, a u większości.
Jeden z kolegów mając dość takich marnych wyników pod koniec semestru porzucił studia.
Któregoś razu pan doktor przeglądając listę studentów zapytał, dlaczego nie ma go na zajęciach. Mówimy mu, że nie dawał sobie rady z matematyką i rzucił studia. Pan doktor popatrzył w kajet i stwierdził, że nie był on  taki zły. Miał pały, jedynki, a nawet dwóję dostał. Wcale nie było tak źle.
Pomału przebrnąłem matematykę i na trzecim semestrze, na końcowym egzaminie nawet doszedłem do trzech z plusem.  
Przebrnąłem i przez fizykę, z której egzamin śnił mi się jeszcze wiele lat po studiach.. 
Pomimo zmęczenia po pracy na budowie, a szczególnie w zimie, gdy cały dzień przebywałem na mrozie, a po przyjściu do ciepłej sali w szkole ogarniała mnie senność, z którą musiałem przez pierwsze dwie godziny się zmagać, wciąż trwałem.
Były też tego i pozytywy.
Na pierwszych godzinach były zajęcia ze szczególnie nudnej ekonomii.
Wykładowca p. Grabowski, starał się je trochę urozmaicić, ale na mnie to nie działało i z wysiłkiem musiałem walczyć  z ogarniającą mnie sennością na jego zajęciach, chociaż dla urozmaicenia starałem się trochę dyskutować i wypowiadać swoje poglądy. Szczególnie na przerwach, gdy pan doktor palił z nami nasze papierosy.
Zaliczenie zajęć odbywało się na podstawie udziału w dyskusjach i wyrywkowych wypowiedziach.
Pan doktor wyczytywał nazwiska i komentując proponował ocenę, którą wpisze do indeksu.
Po wyczytaniu mego nazwiska, wstałem, a on popatrzył na mnie i stwierdził:
- ty to przynajmniej spałeś i nie przeszkadzałeś w zajęciach. Dostajesz czwórkę.
Czego chcieć więcej?
Z kolegami, którzy namówili mnie na studia z początku widywałem się w uczelni na przerwach dość często. Później jeden z nich nie zaliczył semestru i dołączył do mojego roku.  A jeszcze później koledzy gdzieś zniknęli, a ja trwałem.
Na czwartym semestrze wytrzymałość materiałów.
Zajęcia i ćwiczenia prowadzi mgr. inż. Zięckowski. Oryginał piszący na tablicy w białych rękawiczkach.
Nie zaliczyłem pierwszego kolokwium z ćwiczeń. A że nie byłem na zajęciach wziąłem książkę z ćwiczeniami i w domu nocami je przerabiałem.
Kolokwium poprawkowe - nie zaliczone, choć zadania były podobne jak w książce i je wszystkie rozwiązałem.
Przysiadłem się jeszcze parę nocy, porozwiązywałem zadania i na pewniaka poszedłem na drugie kolokwium poprawkowe.
Zadania podobne jak w książce, rozwiązałem bez problemu i oddałem kartkę.
Na następne zajęcia pan magister zwraca poprawione kartki.
U mnie kolokwium nie zaliczone.
Poszedłem wzburzony z reklamacją;
- panie magistrze, zadania takie same jak w książce i tak samo rozwiązane, więc dlaczego jest źle?
Wykładowca popatrzył na mnie i na zadania.
- a z której książki pan się uczył?
- oczywiście z Niecieckiego.
- aaa, to pan rozwiązywał zadania innym sposobem. Bardzo dobrze. Zaliczone.
Egzamin. Popołudnie. Szeroki korytarz Wydziału Budownictwa pusty o tej porze, i tylko nas kilkunastu siedzi przy drzwiach sali, w której odbywa się egzamin semestralny.
Z sali wychodzi zdenerwowany kolega i wzburzonym głosem mówi:
- Ten ch.j znowu mi nie zaliczył.
Za niedługo otwierają się drzwi do sali, wychodzi z nich egzaminujący i oświadcza:
- proszę państwa - na uczelni przyjęte jest, że obowiązują tytuły naukowe i takimi proszę operować.
Mechanika budowli. Na zaliczenie ćwiczeń należało zdać pracę z obliczeniami na zadany temat.
Dostałem do obliczenia sił występujących w dość skomplikowanym układzie ramowym.
Nie byłem akurat na tych zajęciach, więc wziąłem książkę i ćwiczenia i zacząłem rozwiązywać tą ramę.
Zajęło mi to prawie trzy miesiące. Dzień w dzień. Nocami. Siedziałem i liczyłem ta cholerną ramę. Do pomocy przyniosłem z pracy arytmometr ( metalowa, mechaniczna maszyna do wykonywania działań matematycznych)  i młóciłem na niej obliczenia. Ciągle końcowy wynik mi się nie zgadzał, więc zaczynałem od początku. Poszczególne działania matematyczne i ich wyniki znałem już na pamięć, a zamknąć obliczeń nie mogłem. W końcu, gdy już nadszedł czas ostatecznego zdania pracy i prawie wszyscy ją złożyli, udało się i mnie skończyć i zamknąć obliczenia. Spiąłem kilkanaście kartek A4 w kratkę zapisanych wzorami i wykresami z wykonanych obliczeń i nareszcie, zadowolony z zakończenia mordęgi zaniosłem ją prowadzącemu ćwiczenia.
Ten popatrzył na moją pracę, popatrzył na mnie i zapytał:
- a co mi tu pan przyniósł ?
- moją pracę semestralną – odpowiadam
- panie – on na to – ja to mam sprawdzać? Takim sposobem to w biurach projektów na komputerach liczą, a pan ma wykonać obliczenia sposobem uproszczonym.
I pracy mi nie zaliczył.
Cóż miałem robić, by zaliczyć semestr musiałem zaliczyć to ćwiczenie.
Zgrzytając zębami przejrzałem sposób wykonania obliczeń u innych, kolega pracujący w biurze projektów pożyczył mi kalkulator - nowość w tamtym czasie - i w trzy wieczory obliczyłem zadaną ramę.
Tym razem ćwiczenie zostało przyjęte i ocenione pozytywnie.
Budownictwo. Wykłady prowadził doc. Kowalczyk z Politechniki Warszawskiej. Ćwiczenia i zastępstwa częstych nieobecności warszawskiego  naukowca miało dwóch doktorów miejscowych.
Pan docent na wykłady przychodził z naręczem książek, w większości przez siebie napisanych i przez całe wykłady szukał w nich i odczytywał odpowiednie fragmenty wykładu.
Doktorowie na zastępstwo przychodzili z karteczkami, na których mieli wypisane punkty wykładu i ze znawstwem i swobodą tłumaczyli dane tematy.
Na uczelni trwała wojna personalna między nowo wykształconą kadrą miejscową, a przyjezdnymi wykładowcami.  
Młode wilczki starały się wygryźć przyjezdnego docenta i na każdym kroku podkreślały swoje większe zaangażowanie i profesjonalność.
Nadszedł czas egzaminu.
O szesnastej grupa czekała na korytarzu.
Pan docent nie dojechał. Zadzwonił, że się spóźni i by zaczynać bez niego.
Egzamin zaczęli doktorowie.
Zależało im na tym, by udowodnić, że doc. Kowalczyk słabo uczy.
Z sali co i rusz wychodził któryś i oświadczał, że został oblany.
O dwudziestej trzeciej zostało nas już tylko czterech.
Pan doktor – pewny, że już docent nie dojedzie - zaprosił nas wszystkich do sali, rozsadził wokół siebie i zaczęliśmy luźną pogawędkę.
My zmęczeni wielogodzinnym czekaniem w stresie pod drzwiami, on wielogodzinnym czekaniem na wykładowcę i egzaminowaniem.
Wyciągnął papierosy, poczęstował nas.
Zapaliliśmy.
Atmosfera zrobiła się luźna i przyjemna.
Polecił nam podać indeksy.
I w tym momencie wszedł na salę docent Kowalczyk i zapytał:
- no i jak tam egzamin?
Pan doktor natychmiast się zmienił.
Zaczął ze wzburzeniem mówić przybyłemu docentowi jaka to zła grupa, że nic nie umie i on przez tyle godzin musiał się z nami  męczyć.
My staliśmy z żarzącymi się papierosami w rękach nie wiedząc co z nimi zrobić.
Pan doktor ponatrząsał się jeszcze  trochę docentowi na nas, wziął indeksy i wpisał oblany egzamin.
Na poprawkowy musieliśmy jeździć szukać docenta w Politechnice Warszawskiej w Warszawie.
Przyszedł czas pracy dyplomowej.
Mój temat: „Projekt konstrukcji i technologii montażu zadaszenia trybun na stadionie  K.S. Jagiellonia” przy ulicy Jurowieckiej.
Promotor chciał się wykazać i polecił mi policzyć konstrukcję z wchodzącego wówczas na budowy drewna klejonego. Ledwo się wykręciłem i ustaliłem konstrukcję stalową.
Na 12 grudnia 1980 roku wyznaczono nam obronę pracy inżynierskiej.
Wraz z trzema kolegami, kolejno stawaliśmy przed komisją, której przewodniczył
dr inż. Bandyszewski.
Jako praktyk na temat pracy mogłem mówić ze szczegółami i praca została wyceniona na piątkę.
Część druga egzaminu – pytania od komisji. Na wszystkie odpowiedziałem bez problemu.
Tylko prosty temat – rdzeń przekroju – rzucony  przez dra Bandyszewskiego wprowadził mnie w „pomroczność jasną”. Widocznie w tym momencie moja odporność na stres  i limit odpowiedzi się wyczerpały.
Na nic zdały się prośby i poręczenia promotora. Ocena końcowa – czwórka.
Po chwili komisja zaprosiła nas ponownie na salę i ogłosiła, że zostaliśmy inżynierami.
A mój projekt zadaszenia trybun nie tylko nie został wykorzystany, ale i śladu po stadionie już nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz