poniedziałek, 9 grudnia 2013

Sulin

                         W 1975 roku, delegowany na budowę fermy bydła w Sulinie dla Kombinatu Rolnego „Wizna” zajmowałem się ukształtowaniem terenu, wykonaniem dróg i dojazdów.
Największa w Polsce ferma hodowlana powstająca na licencji włoskiej na 10 000 szt.  bydła, które miało stać na suchym ruszcie betonowym, a odchody, zbierane mechanicznie do odstojników miały być wykorzystane do nawożenia okolicznych osuszonych bagien narwiańskich.
Budowa na tamte czasy ogromna, gdzie kierownikiem budowy został zastępca dyrektora Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego, a poszczególnymi obiektami zajmowali się kierownicy obiektów- Damian i sporo starszy od nas Jan. Dwie osoby biurowe i magazynier. Razem 7 osób personelu budowy. Pracownicy dowożeni z Białegostoku i miejscowi – z  Wizny, Grądów Woniecko  i innych okolicznych wsi.
Po trzech latach nadszedł czas zakończenia budowy.


I choć nie wszystko było jeszcze wygłaskane do końca, władze odgórne zadecydowały o oficjalnym, uroczystym przekazaniu inwestycji do użytku.
W kompleksie Kombinatu Wizna, dla którego była budowana ferma bydła w Sulinie było nowo wybudowane w Wiźnie duże kino. W ogromnej Sali  tego kina zorganizowano uroczystość z okazji zakończenia budowy.
Sala pełna, w prezydium władze wojewódzkie partyjne i rządowe, delegaci z Ministerstwa Rolnictwa.
Przemówienia, oklaski, zapewnienia, odznaczenia.
I tylko kilku z nas – ścisłego kierownictwa budowy, wciśniętych gdzieś na końcu sali dziwujemy się, jacy to towarzysze przyczynili się do budowy i za to zostali odznaczeni krzyżami i medalami.
Działacze partyjni, urzędnicy ministerialni i  wojewódzcy, szefowie i pracownicy z Urzędu Wojewódzkiego , Zjednoczenia Budownictwa i Budownictwa Rolniczego, biur projektów i wielu innych instytucji, o których nie mieliśmy pojęcia, że brali oni udział w powstawaniu tej inwestycji.  Gala się odbyła i z niesmakiem i zawodem opuściliśmy salę.
W poniedziałek Gazeta Współczesna rozpisała się o  przekazaniu do użytku sztandarowej budowy dla rolnictwa w województwie i o przyznanych odznaczeniach budowniczym zadania..
Przyjechaliśmy do pracy  z Białegostoku „bonanzą” jak zwykle.
Robotnicy z ironią i uśmieszkami opowiadają o odznaczeniach i osobach zasłużonych  w realizacji inwestycji.
W pokoju biurowym, gdzie podpisywali listę obecności z humorem wysłuchujemy ich podkpiwań z naszego zaangażowania w budowę.
I wtedy kierownik  – Damian, wycina z gazety wydrukowane tam odznaczenie „Zasłużony Białostocczyźnie” i przypina jednemu z najbardziej gardłujących miejscowych robotników.
Śmiejemy  się, że jak jest odznaczenie, to i jego oblewanie być powinno.
 „Odznaczony” z powagą kazał zaczekać, wsiadł na rower i po niedługim czasie wrócił z 3-litrową bańką do mleka wypełnioną samogonem.
Zaczęliśmy świętować sobotnią uroczystość.
Kierownicy obiektów, do których przyłączył się dyrektor budowy, brygadziści i robotnicy, ochoczo wznosili toasty dowożonym co raz w bańkach na rowerach przez miejscowych samogonem.
Po początkowych żartach i dobrym humorze, w miarę ubywania płynu , rozmowy zaczynały być coraz bardziej napięte, a tematy roszczeniowe w stosunku do przełożonych.
W pewnym momencie jeden z kierowników –Jan – w ramach pretensji do dyrektora o małe pobory zaczął go tarmosić za klapy.
Doskoczyłem z Dankiem do nich i ich rozdzieliliśmy.
W tym czasie na drugim końcu korytarza zaczęła się szarpanina i mordobicie wśród zaprawionych już robotników.
Pobiegliśmy z Dankiem do nich i uważając, by samemu nie oberwać, rozdzielaliśmy najbardziej czupurnych.
Jan - korzystając z okazji wyprowadził potężnego haka z pięści prosto w nosa dobrze już podchmielonego dyrektora. Ten upadł i zalał się krwią.
Zostawiwszy w miarę załagodzonych robotników rzuciliśmy się na pomoc dyrektorowi.
Bezwładne ciało 120 kg faceta trudno było doprowadzić do porządku.
Wybiegłem przed barak za sprawcą. W dali zauważyłem biegnącą dużymi susami przez pole rzepaku  sylwetkę naszego wysokiego kolegi.
Wróciłem do baraku.
W biurze dostrzegłem robotnika próbującego dzwonić z służbowego aparatu telefonicznego.
Okazało się później, że to miejscowy ORMO-wiec próbował wezwać milicję.
Pogoniłem go od telefonu, ale - jako, że był to bardzo wzorowy ORMO-wiec -wsiadł na rower i zygzakiem popedałował do Wizny.
Po kilkudziesięciu minutach przyjechała na motorze z koszem załoga posterunku milicji w Wiźnie.
Do tego czasu rozgoniliśmy co bardziej krewkich i pijanych zawodników każąc miejscowym iść do domów, a przyjezdnym do samochodu.
Dużo czasu zajęło mi wytłumaczenie milicjantom powodu naszego burzliwego świętowania.
I chyba tylko stanowcze zaproszenie ich do pakamery i poczęstowanie miejscowym specyfikiem wznosząc toast za sobotnią uroczystość pozwoliło załagodzić zaistniałą sytuację.
Wsadziliśmy dyrektora do szoferki „bonanzy”, robotników pozbieraliśmy, wsadziliśmy do samochodu, wsiedliśmy i z głośnym towarzystwem pojechaliśmy do Białegostoku.
W mieście zataszczyliśmy z Dankiem dyrektora na pogotowie, gdzie mocno nas wypytując, kto to jest i co się stało, zrobiono mu porządek z rozwalonym kulfonem.
Po wykonaniu opatrunku zaprowadziliśmy go, już trochę oprzytomniałego pod drzwi jego mieszkania.
Sami nareszcie po dniu ciężkiej pracy mogliśmy udać się do domów.                                                       Jana w pracy już nie było. Jak poszedł  susami przez rzepak, tak już nie wrócił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz