Rok 1969.
Byłem z mamą Janiną i siostrą Ireną po raz pierwszy w
Przewałce na Białorusi, u Emilii –siostry mego Ojca i jej męża - Antoniego.
Po
wielu staraniach czynionych przez Emilię w ”Sielsawiecie”, kilkukrotnych
rozmowach z Predsiedatielem Sielsawieta w Hoży,
zdaniu dodatkowych ilości jajek i innych produktów, a także pokonaniu różnych innych przeszkód im stawianych, udało się jej wreszcie uzyskać „razreszenie” na nasz
przyjazd.
Antoni -
już starowaty i niedołężny ciągle wypytywał mnie o „polskość” w Polsce. W jakim
wojsku służyłem, jaki orzełek miałem na czapce, co było na guzikach od munduru.
On dalej tęsknił i czekał na Polskę.
Były kawalerzysta był do końca przekonany o powrocie Polski
na dawne kresy. Nie mógł pogodzić się z nową władzą i nowymi porządkami.
Ostatni we wsi oddał konia do kołchozu, gdy mu zakazano go wypasać nawet przy
drogach i na miedzach. Dzieci Jego pokończyły tylko obowiązkowe szkoły
powszechne. Dalej uczyć się nie pozwolił w "ruskich" szkołach. Czekał
na powrót Polski i polskie szkoły.
Czasy
siermiężnego PRL-u. Przez handel na targowiskach starano się odrobić koszty
podróży i ewentualnie coś przywieść na zaopatrzenie rodziny.
Po przyjeździe do Przewałki i obowiązkowym osobistym i pisemnym meldunku
na milicji w Grodnie, z rana prawie każdego dnia jechaliśmy na targowisko do
Grodna.
Po południu odwiedzaliśmy domy dzieci Emilii: Helenę z
Eugeniuszem, Stanisławę z Zygmuntem (jego toast – no to dzierbałyźniem) w Przewałce, Janinę
z Marianem w Szandubrze. Wszędzie prosta wiejska zagrycha i mnóstwo samogonu. (
ponoć w czasie przyjazdu rodziny z
Polski, przyjmująca ją rodzina mogła produkować go legalnie na swoje potrzeby).
Prawie w każdej chacie, pomimo radzieckiego zamordyzmu za
piecem kaflowym widziałem myśliwską dwururkę.
Któregoś z kolei dnia, przebudziwszy się z rana,
stwierdziłem, że mama z Ireną tym razem pojechały do Grodna same.
Z zadowoleniem pomyślałem, że nareszcie będę mógł pospać
wyleczywszy kaca i odpocząć od pijaństwa.
Złudne nadzieje.
Za chwilę wparowała do pokoju ciotka Emilka, wołając na
śniadanie.
Nie pomogły wymówki. Łagodnie, lecz stanowczo zapraszała do
stołu.
Ubrałem się i poszedłem do drugiego pokoju.
Moje tłumaczenie, że nikogo więcej nie ma, a ja nareszcie
będę mógł odpocząć od alkoholu nie pomogły.
„Synok, dla kurażu
koniecznie trzeba wypić”.
Nie chcąc zrobić ogromnej przykrości ciotce, „ dla kurażu”
musiałem wypić przynajmniej „stakańczyk”.
Wtedy też otrzymałem od ciotki pamiątki rodzinne:
Personalausweis z okresu okupacji niemieckiej ojca Emilii, a mojego dziadka -
Piotra i sygnet, wręczany mi jako drogocenna pamiątka.
Nie jest złoty, ale
jest.
Nie było mnie wtedy na świecie.
OdpowiedzUsuńMoja podróż na Białoruś do rodziny w roku 2006 jednak trochę się różniła. Nie musiałem dla kurażu do śniadania wypić stakańczyka samogonu. Bardzo ciepło wspominam swój wyjazd.