piątek, 10 lutego 2012

Pierwsza podróż do korzeni.


Rok  1969.
         Byłem z mamą Janiną i siostrą Ireną po raz pierwszy w Przewałce na Białorusi, u Emilii –siostry mego Ojca i jej męża - Antoniego.
Po wielu staraniach czynionych przez Emilię w ”Sielsawiecie”, kilkukrotnych rozmowach z Predsiedatielem Sielsawieta w Hoży, zdaniu dodatkowych ilości jajek i innych produktów, a także pokonaniu różnych innych przeszkód im stawianych, udało się jej wreszcie uzyskać „razreszenie” na nasz przyjazd.
            Antoni - już starowaty i niedołężny ciągle wypytywał mnie o „polskość” w Polsce. W jakim wojsku służyłem, jaki orzełek miałem na czapce, co było na guzikach od munduru. On dalej tęsknił i czekał na Polskę.
Były kawalerzysta był do końca przekonany o powrocie Polski na dawne kresy. Nie mógł pogodzić się z nową władzą i nowymi porządkami. Ostatni we wsi oddał konia do kołchozu, gdy mu zakazano go wypasać nawet przy drogach i na miedzach. Dzieci Jego pokończyły tylko obowiązkowe szkoły powszechne. Dalej uczyć się nie pozwolił w "ruskich" szkołach. Czekał na powrót Polski i polskie szkoły.
             Czasy siermiężnego PRL-u. Przez handel na targowiskach starano się odrobić koszty podróży i ewentualnie coś przywieść na zaopatrzenie rodziny.
Po przyjeździe do Przewałki i obowiązkowym osobistym i pisemnym meldunku na milicji w Grodnie, z rana prawie każdego dnia jechaliśmy na targowisko do Grodna.
Po południu odwiedzaliśmy domy dzieci Emilii: Helenę z Eugeniuszem, Stanisławę z Zygmuntem (jego toast – no to dzierbałyźniem) w Przewałce, Janinę z Marianem w Szandubrze. Wszędzie prosta wiejska zagrycha i mnóstwo samogonu. ( ponoć w czasie przyjazdu  rodziny z Polski, przyjmująca ją rodzina mogła produkować go legalnie na swoje potrzeby).
Prawie w każdej chacie, pomimo radzieckiego zamordyzmu za piecem kaflowym widziałem myśliwską dwururkę.
            Któregoś z kolei dnia, przebudziwszy się z rana, stwierdziłem, że mama z Ireną tym razem pojechały do Grodna same.
Z zadowoleniem pomyślałem, że nareszcie będę mógł pospać wyleczywszy kaca i odpocząć od pijaństwa.
Złudne nadzieje.
Za chwilę wparowała do pokoju ciotka Emilka, wołając na śniadanie.
Nie pomogły wymówki. Łagodnie, lecz stanowczo zapraszała do stołu.
Ubrałem się i poszedłem do drugiego pokoju.
Moje tłumaczenie, że nikogo więcej nie ma, a ja nareszcie będę mógł odpocząć od alkoholu nie pomogły.
 „Synok, dla kurażu koniecznie trzeba wypić”.
Nie chcąc zrobić ogromnej przykrości ciotce, „ dla kurażu” musiałem wypić przynajmniej „stakańczyk”.
Wtedy też otrzymałem od ciotki pamiątki rodzinne: Personalausweis z okresu okupacji niemieckiej ojca Emilii, a mojego dziadka - Piotra i sygnet, wręczany mi jako drogocenna pamiątka.
Nie jest złoty, ale jest.



1 komentarz:

  1. Nie było mnie wtedy na świecie.

    Moja podróż na Białoruś do rodziny w roku 2006 jednak trochę się różniła. Nie musiałem dla kurażu do śniadania wypić stakańczyka samogonu. Bardzo ciepło wspominam swój wyjazd.

    OdpowiedzUsuń