Rok 1970.
Na odbiór robót jakiejś żwirowej drogi powiatowej w Gminie
Michałowo pojechałem z dyrektorem i kilkoma jeszcze oficjelami z powiatu i z
gminy.
Po technicznym odbiorze robót i podpisaniu protokołów
zaproszono nas na poczęstunek.
W tych czasach i tych stronach w świadomości ludzi i ich
kulturze od dawna jest zakodowane, że
przyjezdnych trzeba ugościć, a tym bardziej urzędowych gości z powiatu.
Zaprowadzono nas do starej chaty, gdzie gospodarzyli
wiekowi już gospodarze.
W izbie, zajmującej
połowę chaty stał duży piec do gotowania i pieczenia chleba, jakiś tam stary
kredens, i duży stół z ławami zbitymi z grubych desek, przy którym wszyscy się
zmieścili.
Leciwa gospodyni, w chustce na głowie zawiązanej pod brodą i
z brakiem uzębienia, w szarym prawie czarnym od brudu fartuchu donosiła na stół
zakąskę; słoninę soloną, ogórki kiszone, chleb i jakąś starą suszoną szynkę.
Gospodarz wystawił na stół flaszki „czemergiesu” i stakany.
Siedliśmy z dyrektorem z brzegu stołu na ławie i przyglądaliśmy
się przygotowaniom i wystrojowi izby.
By uczcić przybyłych gości gospodyni wyciągnęła z kredensu
kuchennego widać dawno nie używane talerze. Splunąwszy na pierwszy, podkasała
czarny i sztywny od brudu fartuch, wytarła nim talerz i postawiła na stole. I
tak po kolei wszystkim.
Towarzystwo zajęte dyskusją z miejscowymi notablami nie zwracało uwagi na to co się wokół dzieje.
Z dyrektorem spojrzeliśmy na siebie, połykając gulę podchodzącą do gardła.
Pod tym względem dobraliśmy się. Ja byłem wrażliwy, On
jeszcze bardziej.
Jakoś trzeba było się z tego poczęstunku wyplątać. Na samą
myśl o zjedzeniu czegoś w takich warunkach coraz bardziej żołądek podchodził do
gardła.
Dyrektor bardziej obyty i doświadczony w takich sytuacjach
wymówił się od jedzenia, mówiąc, że ma problemy żołądkowe i wysłał mnie do
sklepiku wiejskiego po ratunek. Kupiłem jakieś konserwy rybne. Tylko one były
na półkach sklepowych.
I tak wznosiliśmy toasty z innymi, zakąszając – ku
zdziwieniu współbiesiadników - byczkami z puszki w sosie pomidorowym.