W 1975 roku, delegowany na budowę fermy bydła w Sulinie dla Kombinatu
Rolnego „Wizna” zajmowałem się ukształtowaniem terenu, wykonaniem dróg i
dojazdów.
Największa w Polsce ferma hodowlana powstająca na licencji
włoskiej na 10 000 szt. bydła,
które miało stać na suchym ruszcie betonowym, a odchody, zbierane mechanicznie
do odstojników miały być wykorzystane do nawożenia okolicznych osuszonych
bagien narwiańskich.
Budowa na tamte czasy ogromna, gdzie kierownikiem budowy
został zastępca dyrektora Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego, a
poszczególnymi obiektami zajmowali się kierownicy obiektów- Damian i sporo
starszy od nas Jan. Dwie osoby biurowe i magazynier. Razem 7 osób personelu
budowy. Pracownicy dowożeni z Białegostoku i miejscowi – z Wizny, Grądów Woniecko i innych okolicznych wsi.
Po trzech latach nadszedł czas zakończenia budowy.
I choć nie wszystko było jeszcze wygłaskane do końca, władze
odgórne zadecydowały o oficjalnym, uroczystym przekazaniu inwestycji do użytku.
W kompleksie Kombinatu Wizna, dla którego była budowana
ferma bydła w Sulinie było nowo wybudowane w Wiźnie duże kino. W ogromnej
Sali tego kina zorganizowano uroczystość
z okazji zakończenia budowy.
Sala pełna, w prezydium władze wojewódzkie partyjne i
rządowe, delegaci z Ministerstwa Rolnictwa.
Przemówienia, oklaski, zapewnienia, odznaczenia.
I tylko kilku z nas – ścisłego kierownictwa budowy,
wciśniętych gdzieś na końcu sali dziwujemy się, jacy to towarzysze przyczynili
się do budowy i za to zostali odznaczeni krzyżami i medalami.
Działacze partyjni, urzędnicy ministerialni i wojewódzcy, szefowie i pracownicy z Urzędu
Wojewódzkiego , Zjednoczenia Budownictwa i Budownictwa Rolniczego, biur
projektów i wielu innych instytucji, o których nie mieliśmy pojęcia, że brali
oni udział w powstawaniu tej inwestycji.
Gala się odbyła i z niesmakiem i zawodem opuściliśmy salę.
W poniedziałek Gazeta Współczesna rozpisała się o przekazaniu do użytku sztandarowej budowy dla
rolnictwa w województwie i o przyznanych odznaczeniach budowniczym zadania..
Przyjechaliśmy do pracy
z Białegostoku „bonanzą” jak zwykle.
Robotnicy z ironią i uśmieszkami opowiadają o odznaczeniach
i osobach zasłużonych w realizacji
inwestycji.
W pokoju biurowym, gdzie podpisywali listę obecności z
humorem wysłuchujemy ich podkpiwań z naszego zaangażowania w budowę.
I wtedy kierownik –
Damian, wycina z gazety wydrukowane tam odznaczenie „Zasłużony
Białostocczyźnie” i przypina jednemu z najbardziej gardłujących miejscowych
robotników.
Śmiejemy się, że jak
jest odznaczenie, to i jego oblewanie być powinno.
„Odznaczony” z powagą
kazał zaczekać, wsiadł na rower i po niedługim czasie wrócił z 3-litrową bańką
do mleka wypełnioną samogonem.
Zaczęliśmy świętować sobotnią uroczystość.
Kierownicy obiektów, do których przyłączył się dyrektor
budowy, brygadziści i robotnicy, ochoczo wznosili toasty dowożonym co raz w
bańkach na rowerach przez miejscowych samogonem.
Po początkowych żartach i dobrym humorze, w miarę ubywania
płynu , rozmowy zaczynały być coraz bardziej napięte, a tematy roszczeniowe w
stosunku do przełożonych.
W pewnym momencie jeden z kierowników –Jan – w ramach
pretensji do dyrektora o małe pobory zaczął go tarmosić za klapy.
Doskoczyłem z Dankiem do nich i ich rozdzieliliśmy.
W tym czasie na drugim końcu korytarza zaczęła się
szarpanina i mordobicie wśród zaprawionych już robotników.
Pobiegliśmy z Dankiem do nich i uważając, by samemu nie
oberwać, rozdzielaliśmy najbardziej czupurnych.
Jan - korzystając z okazji wyprowadził potężnego haka z
pięści prosto w nosa dobrze już podchmielonego dyrektora. Ten upadł i zalał się
krwią.
Zostawiwszy w miarę załagodzonych robotników rzuciliśmy się
na pomoc dyrektorowi.
Bezwładne ciało 120 kg faceta trudno było doprowadzić do
porządku.
Wybiegłem przed barak za sprawcą. W dali zauważyłem biegnącą
dużymi susami przez pole rzepaku
sylwetkę naszego wysokiego kolegi.
Wróciłem do baraku.
W biurze dostrzegłem robotnika próbującego dzwonić z
służbowego aparatu telefonicznego.
Okazało się później, że to miejscowy ORMO-wiec próbował
wezwać milicję.
Pogoniłem go od telefonu, ale - jako, że był to bardzo wzorowy
ORMO-wiec -wsiadł na rower i zygzakiem popedałował do Wizny.
Po kilkudziesięciu minutach przyjechała na motorze z koszem
załoga posterunku milicji w Wiźnie.
Do tego czasu rozgoniliśmy co bardziej krewkich i pijanych
zawodników każąc miejscowym iść do domów, a przyjezdnym do samochodu.
Dużo czasu zajęło mi wytłumaczenie milicjantom powodu
naszego burzliwego świętowania.
I chyba tylko stanowcze zaproszenie ich do pakamery i
poczęstowanie miejscowym specyfikiem wznosząc toast za sobotnią uroczystość
pozwoliło załagodzić zaistniałą sytuację.
Wsadziliśmy dyrektora do szoferki „bonanzy”, robotników
pozbieraliśmy, wsadziliśmy do samochodu, wsiedliśmy i z głośnym towarzystwem
pojechaliśmy do Białegostoku.
W mieście zataszczyliśmy z Dankiem dyrektora na pogotowie,
gdzie mocno nas wypytując, kto to jest i co się stało, zrobiono mu porządek z
rozwalonym kulfonem.
Po wykonaniu opatrunku zaprowadziliśmy go, już trochę
oprzytomniałego pod drzwi jego mieszkania.
Sami nareszcie po dniu ciężkiej pracy mogliśmy udać się do
domów. Jana w pracy już nie było. Jak poszedł susami przez rzepak, tak już nie wrócił.